Mont Blanc był pierwszym szczytem z Korony Ziemi, który zdobyłem nie mając większego doświadczenia w górach wysokich. Miał być to prezent na okrągłą rocznicę urodzin jaki sobie zafundowałem w ramach postanowień na 2017 rok. W cyklu przygotowań zapisuję się w lutym na zimowy kurs turystyki wysokogórskiej prowadzony w Tatrach Wysokich przez Stefana Stefańskiego ze Szkoły Alpinizmu W Pionie. U niego wraz z przyjacielem Darkiem uzyskujemy pierwsze szlify wspinacza wysokogórskiego: uczymy się węzłów, asekuracji lotnej, budowania stanowisk asekuracyjnych, hamowania czekanem, chodzenia w rakach i rakietach śnieżnych, zjazdów na linie i wychodzenia ze szczelin oraz podstaw bezpieczeństwa lawinowego.
Na czerwiec tego samego roku planujemy pierwszą samodzielną wyprawę w Alpy. Ze względu na to, że postanowiliśmy nie korzystać z usług przewodników ani profesjonalnych agencji górskich wybieramy wejście drogę normalną oraz inwestujemy w dobrej klasy sprzęt – począwszy od odzieży i butów, a skończywszy na akcesoriach wspinaczkowych i namiocie wyprawowym (jedynym wypożyczonym zestawem było ABC lawinowe). Na łączny budżet wyprawy wpłynął też koszt związany z przejazdem prywatnym samochodem z Gdańska do Chamonix we Francji i z powrotem oraz wydatki na miejscu, stąd kwota ta może wydawać się wysoka.
Poniżej opis, w którym zaznaczam linki do kluczowych miejsc na szlaku, aby łatwiej było innym wędrowcom zaplanować wyprawę na Mont Blanc.
Dzień 1
Przejazd z Gdańska przez Poznań (tam wypożyczyliśmy ABC lawinowe), dalej Niemcy, Szwajcarię i Francję, z krótką drzemką po drodze zajął nam około 21 godzin. W Chamonix gdzie docieramy rankiem 1 lipca zatrzymujemy się na campingu Chalet Les Arolles, w którym odsypiamy drogę i regenerujemy siły.
Dzień 2
W celu złapania aklimatyzacji wyruszamy na trekking na szczyt Aiguille du Midi o wysokości 3842 m, na który dostajemy się kolejką z Chamonix. U góry wita nas gęsta mgła, która z krótkimi przejaśnieniami utrzymuje się do południa, a na noc zostajemy w znajdującym się niedaleko schronisku (wymagana wcześniejsza rezerwacja) Refuge des Cosmiques. Tu po raz pierwszy poznajemy objawy jakie daje nasz organizm na takiej wysokości: ból i zawroty głowy, nudności, utarta apetytu i bezsenność. Pierwsza doba jest na prawdę ciężka, a do tego zapominamy o bardzo ważnej rzeczy jaką jest ciągłe smarowanie twarzy kremem przeciwsłonecznym, za co przyjdzie nam płacić już do końca wyprawy. Wszystko to jednak rekompensują nieziemskie widoki oraz poznana w schronisku dwójka Szwajcarów (przyjechali uprawiać na tej wysokości Speedflying), z którymi miło gawędzimy wieczorem popijając tamtejsze piwo La Rousse.
Dzień 3
Rano wita nas piękna, słoneczna pogoda. Mimo praktycznie bezsennej nocy chcemy jak najszybciej wyruszyć na dalszy trekking, ale plan zmienia informacja, że przez najbliższe 3 dni spodziewane jest idealne okno pogodowe pozwalające na zdobycie szczytu Mont Blanc. Zatem zaraz po śniadaniu wyruszamy do kolejki i zjeżdżamy na dół, aby wrócić do Chalet Les Arolles spotykając po drodze (jaki ten świat mały :)) Stefana, który przyjechał jako przewodnik z dwójką Polaków chcących zdobyć MB.
Na miejscu rozliczamy się z gospodarzem i przejeżdżamy do miejscowości znajdującej się ok 8 km od Chamonix, czyli Les Houches, gdzie zatrzymujemy się w Camping Bellevue. Tutaj, aby nie marnować czasu przepakowujemy się na właściwą akcję górską żeby nie taszczyć zbyt wielu rzeczy (niestety plecaki i tak ważą prawie 20 kg), zostawiamy samochód i ruszamy kolejką Telepherique Bellevue, a następnie Tramway du Mont-Blanc na wysokość 2372 m n.p.m. Stąd ruszamy piechotą do pierwszego punktu na naszej drodze położonego na wysokości 3167 m, czyli Refuge de Tete Rousse. O wolnym miejscu w schronisku można zapomnieć (my próbowaliśmy rezerwować już w marcu), ale pierwszeństwo mają przewodnicy z grupami, których nie brakuje okresie czerwiec – wrzesień. Pozostaje więc wyłącznie wyznaczone pole namiotowe.
Pokonanie prawie 800 m przewyższenia z ciężkimi plecakami zajmuje nam ok 3 godzin, ale po drodze spotykają nas dwie niespodzianki: pierwsza to zgubienie i szczęśliwe odnalezienie aparatu, którym robiliśmy zdjęcia (kosztowało to Darka nerwy i konieczność zbiegnięcia jakieś 300 m w dół i powrót do góry) oraz spotkanie w Baraque Forestiere des Rognes grupy polskich harcerzy ze Górnego Śląska, którzy razem z opiekunami zatrzymali się tam dzień wcześniej czekając na inny zespół, który wyruszył zdobyć MB. Koniec końców udało nam się dotrzeć do Tete Rousse, rozbić namiot i podziwiać jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jaki było nam dane widzieć w swoim życiu.
Dzień 4
Część ekip rusza wieczorem ok. 23:00 z Tete Rousse, aby zdobyć w jednym rzucie szczyt i wrócić dania następnego. My postanowiliśmy przenocować i z samego rana po szybkim posiłku wyruszyć dalej zatrzymując się jeszcze w ramach aklimatyzacji na jedną noc w jednym z dwóch miejsc: Refuge du Gouter (ostatnie bardzo nowoczesne schronisko położone na wysokości 3815 m) lub jeżeli nie będzie tam miejsc (ta sama sytuacja co z Tete Rousse) w stalowym schronie ratunkowym Refuge Vallot (4362 m).
Podejście do Gouter to najtrudniejszy technicznie etap wspinaczki na MB, gdzie po drodze mijamy owiany złą sławą Kuluar Rolling Stones (dochodzi tam do wypadków śmiertelnych) oraz musimy podejść stromą ok. 650 metrową ścianą w górę do schroniska. Na tym etapie mieliśmy dwie przygody: w pierwszej cichym bohaterem został Darek, który w ostatniej chwili przytrzymał „dość otyłego” turystę, który zaczął staczać się na krawędź Kuluaru po tym jak jego przewodnik (straszna chudzinka) nie był w stanie utrzymać na linie jego ciężaru, a druga o mało nie zakończyła naszej przygody, kiedy to pod nogą Darka wspinającego się nade mną, odłamał się spory kilkudziesięciokilowy blok skalny, który spadając otarł moje ramię i przedramię pozostawiając na szczęście rozdartą skórę i siniaki oraz trwający jakiś czas ból.
Oczywiście w schronisku miejsc nie było (próby rezerwacji w marcu też nic nie dały) zatem po odpoczynku w tamtejszej „stołówce” postanowiliśmy przepakować się i pozostawiając w Gouter część rzeczy ruszyć na lekko do schronu Vallota. Jednak po krótkiej rozmowie z kierownikiem schroniska okazało się, że jest jeszcze jedna opcja noclegu (trzeba tylko pytać i liczyć na szczęście) na miejscu: nie wszyscy, którzy rezerwują pobyt docierają (czasami ktoś wykrusza się z grupy przewodnika itp.). Trzeba tylko poczekać do ok. 19:00 i wówczas wszystko jest jasne. Są tylko dwa „ale”: trzeba zaryzykować czekanie, które wiąże się z tym, że jak się nie uda to przejście do Vallota późnym wieczorem nie należy do przyjemnych oraz trzeba zapłacić extra cenę za taką „promocyjną” miejscówkę (my płaciliśmy 80 euro za noc od osoby). Coś za coś – my skorzystaliśmy z takiego rozwiązania i zostaliśmy na noc (a raczej pół 😉 bo o 2:00 w nocy – tak jak większość – zaplanowaliśmy atak szczytowy).
Dzień 5
Szybka pobudka, szybkie śniadanie (o 2:00 w nocy) i ruszamy na szczyt. Wspinaczka jest żmudna plus dochodzi zmęczenie z dni poprzednich. Po drodze czuję, że nie czuję 😉 palców u nóg i rąk więc zatrzymujemy się w Vallocie w celu rozgrzania dłoni i stóp. W stalowym schronie temperatura wydaje się niższa niż na zewnątrz, ale przynajmniej nie czuć wiatru. 5 lipca 2017 roku po ok. 7 godzinach od wymarszu trawersując zbocza MB osiągamy szczyt Dachu Europy. Radość i wzruszenie trwa ok. 15 minut bo trzeba ruszać z powrotem. Droga w dół do Gouter trwa dłużej, kończy nam się picie więc jemy śnieg (w końcu jesteśmy na lodowcu) i skrajnie zmęczeni docieramy do schroniska gdzie korzystamy ponownie z „promocyjnego” noclegu.
Dzień 6 i 7
Po przespanej (jak zabici) nocy ruszamy z rana do Tete Rousse gdzie zwijamy namiot i jak na skrzydłach – już bez żadnych przygód – docieramy do kolejki, którą zjeżdżamy w dół wracając na kemping do Les Houches. Tam zostajemy na noc „świętując” sukces i następnego dnia wracamy do kraju. Droga powrotna do Gdańska, ze względu na wyjątkowe korki i wypadki w Niemczech, trwa ponad 24 godziny.
Wpis dokonany: 29.05.2018