Wyprawa na Elbrus
Elbrus jest naturalnym celem jaki obierają wspinacze po zdobyciu Mont Blanc. Wynika to z faktu, że obie góry toczą walkę o miano najwyższego szczytu Europy, a co za tym idzie „zaliczenie” obu zamyka rozdział Korony Ziemi w Europie.
Standardowo w ramach przygotowań w lutym zapisujemy się z Darkiem na zaawansowany kurs turystyki wysokogórskiej, który prowadzi Ola Dzik i Kasia Jamroz ze Szkoły BluEmu. Przez 3 dni zwiększamy swoje doświadczenie górskie w Tatrach Słowackich w otoczeniu Doliny Kieżmarskiej poznając przy okazji nowych pasjonatów wspinaczki.
Planując wyprawę wybraliśmy wariant z przelotem z Warszawy do Tbilisi w Gruzji i dalej przejazd do Terskolu w Rosji samochodem (ok. 500 km) z wynajętym kierowcą mijając po drodze Władykaukaz (stolica Osetii). Taka opcja jest tańsza od innego wariantu podróży jakim jest przelot z Warszawy do Moskwy z przesiadką do Wód Mineralnych i dalej samochodem. Poza tym wybór podyktowany był chęcią zobaczenia Gruzji, Osetii i Rosji za jednym razem i poznanie tamtejszych ludzi, kuchni i obyczajów. Koszty wyprawy dzieliliśmy na dwie osoby więc jeżeli ktoś podróżuje większą grupą to może spokojnie zmieścić się w łącznym budżecie 2000 zł od osoby (nie licząc zakupu ewentualnego sprzętu).
Zanim przejdę do opisu wyprawy kilka uwag technicznych. Elbrus to kapryśna pogodowo góra zatem warto mieć w zapasie 2-3 dodatkowe dni – jeżeli natomiast dopisze nam okienko pogodowe to akcja górska (w zależności od tempa aklimatyzacji – bo to sprawa indywidualna) trwa max. 4-5 dni. Co do sprzętu to mieliśmy dylemat, czy brać uprząż, linę i cały szpej (tym bardziej, że ruszyliśmy przed początkiem letniego sezonu wspinaczkowego), ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z dźwigania zbędnych kilogramów biorąc wyłącznie raki, czekan i kijki. Warto jednak mieć zawsze przy sobie 1-2 karabinki + taśmę do zrobienia lonży – mi taki zestaw przydał się w ostatnim etapie wspinaczki, kiedy okazało się, że trawersując zbocze Elbrusu od siodła w górę przez pewien stromy odcinek położone były na ziemi świeże poręczówki, do których się wpinałem mając lonżę przyczepioną do szelek od plecaka 🙂 Mimo, że góra z technicznego punktu widzenia nie należy do trudnych, to nie należy jej lekceważyć, zwłaszcza na etapie aklimatyzacji, ponieważ wysokość robi swoje i nie jedna osoba przekonała się o tym boleśnie.
Standardowo w opisie zaznaczam linki do kluczowych miejsc na trasie w celu łatwiejszego planowania wyprawy przez innych wspinaczy, przy czym zaznaczam, że niewiele jest oficjalnych rosyjskich stron, do których mógłbym Was odesłać. Życzę miłej lektury!
Dzień 1
Ze względu na opóźnienie lotu ruszamy z Lotniska Chopina kilkanaście minut po północy 5 czerwca i lądujemy ok. 5:00 czasu lokalnego (przesuwamy zegarki o 2h do przodu) w Tbilisi. Naszym celem po wylądowaniu jest dostanie się do centrum transportowego miasta jakim jest Dworzec Didube, gdzie całą dobę można wynająć kierowcę, który po negocjacjach cenowych zawiezie nas tam, gdzie chcemy. My wybieramy opcję transportu do Władykaukazu starym Nissanem razem z dwoma innymi pasażerami Rosjaninem i Armeńczykiem. Po drodze podziwiamy Zakaukazie lub jak ktoś woli Kaukaz Południowy, jak mówi się na teren zajmowany przez Gruzję, Armenię i Azerbejdżan z najwyższym szczytem Gruzji Kazbekiem (5033 m). Na granicy z Rosją czeka nas niemiła niespodzianka – jako jedyni z naszego samochodu jesteśmy zatrzymani z Darkiem na 2h w celu „rozmowy” z tamtejszym urzędnikiem. Oczywiście nie przedstawia się, nie podaje podstawy zatrzymania, przesłuchuje nas spisując nasze dane łącznie z IMEI telefonów komórkowych po czym swoją pieczęcią potwierdza nasze prawo do wjazdu na terytorium Rosji. Tu jedna uwaga – na granicy poza wizą w paszporcie, którą bez problemu załatwiliśmy w Gdańsku (więcej o wizie do Rosji znajdziecie tutaj) trzeba jeszcze wypełnić kartę migracyjną (druczki dostępne na przejściu). Na szczęście nasz kierowca czekał cierpliwie na nas po drugiej stronie granicy (miałem chwilowo obawy o to, czy nie odjedzie z naszym całym sprzętem, który spoczywał w jego bagażniku). Po dotarciu do Władykaukazu (cofamy zegarki o 1h do tyłu) konsumujemy w tamtejszej „restauracji” obiad i korzystamy z usług nowego kierowcy Shaliko (były naczelnik tamtejszej milicji i przesympatyczny człowiek), który dowozi nas do celu naszej podróży, jakim jest Terskol i hotel, w którym mamy zabukowany pokój na czas trekkingu.
Dzień 2
Przed południem zajmują nas sprawy administracyjne, czyli obowiązek meldunkowy i zgłoszenie naszego wyjścia do służb ratowniczych oraz trekking aklimatyzacyjny na Czeget. Z tym pierwszym to bieganie na linii: hotel (potwierdzenie, że u nich nocujemy) – poczta (wydruk karty meldunkowej) – hotel (podbicie nam karty meldunkowej) – poczta (wydanie potwierdzenia meldunku)… aparat państwowy działa bez zarzutu 😉 nawet jeżeli maszyna administracyjna rozdmuchana jest do niepojętej dla nas wielkości. Druga sprawa, czyli rejestracja u ratowników jest krótka i przyjemna, a do tego nieobowiązkowa. Uff… możemy ruszać na trekking… żeby nie marnować czasu i energii oraz jak najdłużej poprzebywać na wysokości korzystamy z kolejki krzesełkowej (bilety kupicie w kasie na Polanie Czeget). Trzeba pamiętać, że przez górę przebiega granica więc, aby dostać się na sam szczyt należy mieć specjalne zezwolenie, które możecie załatwić w posterunku straży granicznej w Nalczyku. Jeżeli go nie macie, to Wasz trekking zakończy się około 100 m od szczytu, co oczywiście nie ma większego wpływu na proces aklimatyzacji. W drodze powrotnej raczymy się lokalnym piwem o znaczącej nazwie 5642 🙂 i wracamy do hotelu, aby przygotować się na właściwą akcję górską, którą planujemy rozpocząć następnego dnia.
Dzień 3
Korzystając z lokalnej taksówki przejeżdżamy jakieś 3 km do Azau (najwyżej położona miejscowość w drodze na Elbrus) i dalej ruszamy do ostatniej stacji kolejki zlokalizowanej na wysokości ok. 3800 m, czyli do słynnych Beczek – schroniska zlokalizowanego w miejscu starej bazy rakietowej zbudowanego ze starych cystern po paliwie. Wygląd, jak i warunki noclegowe nie są tam najlepsze, dlatego zatrzymujemy się 100 m niżej w małym budyneczku ze stołówką, gdzie można wynająć miejsce na łóżkach piętrowych. Po wrzuceniu plecaków do pokoju, w ramach kolejnego etapu aklimatyzacji, ruszamy od razu w górę do schroniska Prijut położonego na wysokości ok. 4200 m. Niestety pogoda tego dnia jest niełaskawa, chmury wiszą nisko i widoczność jest fatalna więc po trekkingu wracamy szybko do naszej noclegowni przy Beczkach z pierwszymi objawami choroby wysokościowej jakim jest ból głowy i skrócony oddech.
Dzień 4
Wstajemy wcześnie rano i przy pięknej pogodzie docieramy ponownie do Prijuta, gdzie wynajmujemy miejsce noclegowe na dzisiejszą noc. Następnie w ramach aklimatyzacji i przygotowania „noclegowni” na atak szczytowy wspinamy się do Skał Pastuchowa na ok. 4600 m. Po dojściu na miejsce walczymy przez 2h z rozłożeniem naszego namiotu gdyż trafiliśmy na śnieżycę z silnym wiatrem. Na tej wysokości każdy kamień, który dźwigamy w celu zabezpieczenia namiotu przed „odlotem” 🙂 wydaje się ważyć 3-4 razy więcej. Jest już godzina 16:30 więc chowamy się do środka i zmuszamy do przygotowania posiłku i zjedzenia go (brak apetytu to częsty objaw przebywania na wysokości) ponieważ bardzo ważną rzeczą w górach wysokich jest dbanie o właściwą kaloryczność i nawodnienie. Praktycznie po omacku wracamy do Prijuta, do którego docieramy ok. godziny 19:00. Po takim dniu zasypiamy – jak na te warunki – twardym snem.
Dzień 5
Plan na dzisiaj – już z pełnym ekwipunkiem – jest prosty. Wchodzimy do góry do postawionego dzień wcześniej namiotu, śpimy tam i o 3:00 rano dnia następnego ruszamy na atak szczytowy. Tym razem pogoda nam dopisuje i praktycznie większość dnia świeci słońce. Niestety nie wszystko układa się po naszej myśli 🙁 Darek ciężko przechodzi proces aklimatyzacji, całą noc walczy z silnym bólem głowy i trzeba go zmuszać do jedzenia. Jakby tego było mało w nocy pada obfity śnieg zasypując nam do połowy namiot, temperatura spada poniżej -10 stopni Celsjusza i nie jesteśmy pewni, czy pogoda pozwoli na atak szczytowy.
Dzień 6
Budzimy się o 2:00 w nocy. Darek nadal nie czuje się dobrze, ale przestaje padać śnieg i niebo rozświetlają gwiazdy – znak, że pogoda nam sprzyja. Postanawiamy ruszać w górę, ale przygotowania, odśnieżenie namiotu + gotowanie posiłku zabierają nam prawie 2h, wychodzimy więc dopiero ok. 4:00 nad ranem. Początkowo marsz pod górę idzie w miarę sprawnie, ale po pewnym czasie wyprzedam Darka o 150 m i czekam na niego na wysokości ok. 5100 m. Kiedy dociera do mnie już wiem, że nie jest z nim dobrze: ma płytki oddech, jest bardzo zmęczony i kręci mu się w głowie – typowe objawy choroby wysokościowej. Kalkulujemy wspólnie szanse na atak i postanawiamy, że Darek odpuszcza i wraca do namiotu (mógłby kosztem ogromnego wysiłku podjąć dalszą wspinaczkę w górę, ale na zejście mogło już nie starczyć sił), aby supportować mnie na mój powrót. Też nie czuję się optymalnie, ale ruszam dalej samotnie w górę. Pierwszy poważny kryzys łapie mnie na siodle (przełęcz na wysokości ok. 5300 m) rozdzielającym zachodni i wschodni wierzchołek masywu, kiedy uświadamiam sobie, że czeka mnie jeszcze ok. 300 m stromego trawersu w górę, przy słabnących siłach. Mimo, że byłem bliski zawrócenia podejmuję swoją „własną walkę” i powoli wspinam się w górę. Od tego momentu praktycznie nie pamiętam drogi – skupiłem się wyłącznie na przestrzeni przede mną i na każdym ruchu mojego ciała – więc „ocknąłem” się dopiero na szczycie, na którym zagadnął mnie sympatyczny Koreańczyk z Seulu, który tego dnia również zdobywał szczyt. Tak więc 10 czerwca 2018 roku o godz. 12:00 lokalnego czasu osiągam szczyt Elbrusu 🙂 Pozostaję tam przez ok. 10 minut i po zrobieniu zdjęć (w czym pomógł mi poznany dopiero co kolega) skrajnie zmęczony w pogarszającej się pogodzie wracam przez kolejne 3-4 h do Skał Pastuchowa. Tam dostaję picie i jedzenie oraz dzięki zapobiegliwości Darka w ciągu godziny podjeżdża po nas skuterem śnieżnym tamtejszy kierowca, który zwozi nas na ostatnią tego dnia kolejkę do Azau. Bukujemy się do pierwszego wolnego hotelu, jemy szybką kolację i po jednym piwie idziemy spać 🙂
Dzień 7, 8 i 9
Następnego dnia rano przyjeżdża zamówiony dzień wcześniej nasz znajomy kierowca Shaliko i zawozi nas bezpośrednio do Tbilisi. Podróż (500 km) trwa 15 godzin, gdyż po drodze zatrzymujemy się na wspólny posiłek w Osetii i na granicy z Rosją zabieramy jeszcze dwóch Azerbejdżan, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zatrzymać się na papierosa i kieliszek wódki 😉 W stolicy Gruzji odpoczywamy z Darkiem 2 dni zwiedzając miasto i delektując się wieczorami tamtejszą kuchnią, winem i muzyką na żywo. 14 czerwca lądujemy w Warszawie i wracamy do Trójmiasta.
Wpis dokonany: 26.06.2018