Wyprawa na Denali
„Przed nami śnieżna grań wyglądająca dosyć łatwo. Śnieg bardzo dobry. Beton, do którego wchodzą tylko kolce raków. Po 50 metrach zaczynają się jaja. Pod trzycentymetrową warstwą cukru szklisty lód. Zaczynam się ślizgać. Wybijam wygodny stopień i czekam. Mam spodnie pełne strachu. Stoimy w trójkę na polu lodowym bez jednego haka. Wystarczy, że jeden się poślizgnie… Wyrąbuje kolejne stopnie. Po 40 metrach nie czuję rąk ani nóg. Odczuwam ogromne zmęczenie […] Tracę czucie w palcach nóg, ściągam buty i włażę do śpiwora. Obok Janusz jęczy z zimna, dygocze, jak w febrze […] Myślę o nim (o szczycie – przyp. autora) z przerażeniem. Jest tak niedaleko, ale zdołam wejść na niego w takim stanie? Co 30 kroków odpoczynek, niestety długo nie wytrzymuję tego tempa, spadam do 20 kroków, potem do 10, a potem więcej leżę niż idę […] Ty wielki alpinista, chłopcy cię chwalą, że masz żelazną kondycję, jesteś wytrzymały, twardy, medalista, a okazuje się, że jesteś szmata […] Szkoda mi palucha. Po 26 latach przyzwyczaiłem się do niego.”
Źródło: link
Tak Jerzy Kukuczka wspomina swoją wyprawę na McKinley (wcześniejsza nazwa Denali) podczas której doznał odmrożeń skutkujących amputacją palucha w stopie. Nie on jeden poczuł na własnej skórze lodowe piekło tej najbardziej wysuniętej na koło podbiegunowe góry, na której temperatury w okresie maj – czerwiec oscylują w granicach minus 30 – 40 stopni Celsjusza.
Neptun : Denali – 0:1
Niestety pierwsze spotkanie z Denali zakończyło się moją porażką… oczywiście w rozumieniu sportowym – szczyt pozostał niezdobyty. Natomiast pod kątem doświadczenia wyprawowego i wysokogórskiego to cenna lekcja i bardzo wartościowy bagaż przed kolejnymi wyprawami. Ale po kolei.
Na najwyższy szczyt Ameryki Północnej wybrałem się z grupą wspinaczy z Polskiego Klubu Alpejskiego. Była to samodzielna klubowa wyprawa PKA, na której pracowaliśmy w dwóch zespołach czwórkowych i jednym dwójkowy – razem 10 osób. Moimi partnerami „od liny” byli: Paweł, z którym poznałem się podczas wyprawy na Piramidę Carstensza oraz Piotr i Damian, których poznałem miesiąc wcześniej dzięki Pawłowi (byli razem na Aconcagua). Nie ukrywam, że miałem obawy przed tak liczną wyprawą, gdyż do tej pory operowałem głównie samodzielnie lub w małych zespołach od 2 do 4 osób i ten styl działania w górach najbardziej mi odpowiada. Wiadomo, że im więcej osób, tym więcej sprzężeń personalnych i męskich „ego”, ale pod kątem relacyjnym było dobrze, a współpraca w naszej „czwórce” – po wstępnym dotarciu się – układała się wyśmienicie. Niestety organizacyjnie i taktycznie kilka rzeczy mogłoby wyglądać inaczej, a tym samym wyprawa mogła zakończyć się lepszym wynikiem, ale nie ma co gdybać „post factum” tylko wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie „zaliczył” przed wyprawą kolejnego kursu podnoszącego moje kompetencje wspinaczkowe. Tym razem doskonaliłem się we wspinaczce lodowej pod czujnym okiem Krzysztofa Rychlika w dolinie Białej Wody. Uwierzcie, że prowadzenie drogi z dołem na lodospadzie aplikuje nową formę doznań pod kątem mentalnego podejścia do strachu 😉
Kilka zdań o kosztach
Budżet, który widzicie obok to całość wydatków poniesionych na przygotowanie się i organizację wyprawy. Oczywiście można to zrobić drożej lub taniej, w zależności od potrzeb i możliwości, ale główne kategorie wydatków to:
– bilety lotnicze, nadbagaż i wiza do USA – ok. 5000 zł
– zezwolenie (permit) na wspinaczkę – ok. 1500 zł
– apteczka wyprawowa wraz z kosztem medykamentów – ok. 1000 zł
– uszycie na indywidualne zamówienie odzieży puchowej – pełny zestaw na ekstremalne warunki: spodnie, kurtka wewnętrzna i zewnętrzna oraz podwójny śpiwór do wykorzystania oddzielnie lub w sposób zintegrowany, botki i łapawice (przy czym jest to zestaw, który będę wykorzystywał też na Everest i Vinsonie) – 7700 zł
– buty na wysokość powyżej 6000 m n.p.m. – 2750 zł
– pozostały sprzęt (różne duperele, w tym porządny duffle bag NF150 XXL) – ok. 4000 zł
– zrzutka na organizację klubowej wyprawy PKA – 5500 zł
– pozostałe osobiste wydatki na miejscu – ok. 11500 zł
Ogólne wnioski z wyprawy (nauka na przyszłość)
Pogoda – kluczowy czynnik decydujący o udanej lub nieudanej akcji górskiej… aż 6 z 14 dni „kiblowaliśmy” z powodu złej pogody w C2 i C3, czyli tyle dni mieliśmy mniej na dobrą aklimatyzację (brak wyjść w górę) i wyniesienie w partiach depozytu do wyższych obozów (potem trzeba było to zrobić na 2 razy). Wnioski – wydaje mi się, że lepszym okresem na wyjazd na Denali jest druga połowa sezonu wspinaczkowego, czyli nie maj tylko pierwsza połowa czerwca, kiedy jest cieplej i jest więcej śniegu, co wbrew pozorom jest ułatwieniem (mimo większego zagrożenia szczelinowego). Przykład – z 3400 (C2) na 4200 (C3) przy normalnych warunkach można depozyt przetransportować na sankach marnując mniej siły. Podczas naszej wyprawy ten odcinek ze względu na niskie temperatury i silny wiatr był bardzo oblodzony i niebezpieczny (lodowisko) więc nie mogliśmy użyć sanek, bo nie dało ich się kontrolować na takim podłożu. Skutkiem tego musieliśmy na własnych plecach wnieść po 45 kg depozytu (w 2 turach), co kosztowało dużo energii, którą trudno było później odzyskać (im wyższa wysokość, tym organizm gorzej się regeneruje).
Słońce i wiatr – mimo tego, że o pogodzie pisałem wyżej to tym dwóm aspektom należy się osobny punkt. Zasada jest prosta – na atak szczytowy musisz mieć słońce, bo przy panujących na tej wysokości temperaturach (w nocy przed naszym atakiem było minus 42 stopnie) odbijające się od śniegu promienie dają dodatkowe grzanie. Drugie ważne kryterium to siła wiatru, z którą wiąże się kwestia odczuwalnej temperatury i bezpieczeństwa na grani. Rangers z Denali uważają, że wiatr poniżej 25km/h gwarantuje warunki optymalne na atak szczytowy, między 26-45 km/h idziesz na własne ryzyko, powyżej 45 km/h nie powinieneś nawet próbować.
Znajomość specyfiki Denali i planowanie pod to taktyki – to chyba jedna z ważniejszych kwestii, gdyż zależy od nas samych. „Kiblując” prawie 3 doby w C2 popełniliśmy moim zdaniem błąd taktyczny. Po fakcie dowiedzieliśmy się od Rangers, że na Denali pułap chmur jest dość nisko i zawsze między 3000 a 4000 m jest strefa częstych burz i opadów śnieżnych, ale jeśli uda się przebić przez nią to wyżej jest już lepsza pogoda. Drugi błąd to wyjście z BC do High Camp’u na jeden dzień przed atakiem, wiedząc, że ewentualne okienko będzie trwało tylko dobę. Spowodowało to, że do HC doszliśmy o północy, a już rano trzeba było atakować szczyt, co jak łatwo się domyślić było trudne (zmęczenie, brak regeneracji, słaba aklimatyzacja). Trzeba tak, zaplanować atak, aby mieć dodatkową dobę w HC na odzyskanie sił i dodatkową aklimatyzację zanim do niego przystąpimy.
Przygotowanie kondycyjne – uwierzcie, że ta góra wyciska z Ciebie siły, jak mało która, dlatego przygotowanie siłowe jest bardzo istotne. Jeżeli nie jesteście na wyprawie komercyjnej (trochę mniej dźwigania) to musicie liczyć się z tym, że samodzielnie będziecie musieli wtargać (w zależności od warunków pogodowych – na plecach lub sankach) między 40-50 kg na wysokość 4300 m, a potem jeszcze dodatkowe 20-25 kg do HC na 5200 m. Kosztuje to dużo energii, którą trudno odzyskać, a brak regeneracji to duży problem w górach. Myślę, że dobra proporcja przygotowań siła / wydolność to 40% na 60%. Ja zbyt mało czasu swojego treningu poświęciłem na budowanie siły, skupiając się głównie na wydolności.
Wielkość wyprawy i lider – co do pierwszego, to jest to kwestia preferencji i doświadczenia. Dla mnie wyprawa ta tylko potwierdziła, że operowanie w małych grupach (max. 4 osoby) jest bardziej efektywne i pozwala na szybsze reagowanie oraz elastyczność prowadzenia akcji górskiej. Łatwiej jest się też zwyczajnie dogadać między sobą. Przy większym ilościowo zespole pogodzenie mentalności, potrzeb i podejścia do wielu kwestii jest po prostu trudne, przez co traci się czas na niepotrzebne dyskusje, paraliżując proces podejmowania decyzji. I tu istotny jest drugi aspekt – lider wyprawy, czyli osoba, która potrafi zdecydować za całą grupę i nie stara się wszystkim dogodzić. Sorry, ale w górach nie ma demokracji – musi być ktoś kto bierze na siebie odpowiedzialność i nie boi się podejmować decyzji. U nas niestety – mimo prawdziwej sympatii do niej – osoba, która miała tą rolę pełnić kompletnie się nie sprawdziła.
Zdrowie – nie muszę w tym punkcie chyba nic pisać, bo to „oczywista oczywistość”. Mnie na 'dzień dobry’ przez pierwsze 3-4 dni akcji górskiej powaliło coś grypopodobnego, przez co cierpieli moi towarzysze liny, ale w kolejnych dniach starałem się im to już wynagrodzić. Pozdrowienia przy tej okazji dla Pawła, Piotra i Damiana, gdyby to czytali 🙂
To już chyba wszystko, co najważniejsze. Z Denali na pewno się jeszcze spotkam w ramach projektu NwG, bo jak to mawiał klasyk „Góra stała miliony lat to może jeszcze chwilę na mnie poczekać”.
Do zobaczenia na szlaku!
Wpis dokonany 14.11.2019