Wyprawa na Aconcagua
Na wyprawę na najwyższy szczyt Andów i Ameryki Południowej oraz obu amerykańskich kontynentów wybrałem się z ekipą trójmiejsko – toruńską składającej się poza mną z Darka i Krzyśka (Gdańsk/Gdynia) oraz Piotra (Toruń). Sama góra nie jest wymagająca technicznie. Tutaj liczy się wytrzymałość i wydolność, gdyż największym wyzwaniem jest wysokość. Prawie 7000 m n.p.m. robi swoje, dlatego trzeba dobrze przepracować od początku plan taktyczny na odpowiednią aklimatyzację. Już od startu przygotowań do wyjazdu motywowała mnie myśl, że po ubiegłorocznej porażce na Denali przyszedł teraz czas na sukces i tak się też stało, ale zanim o tym, kilka zdań wstępu.
Na Ankę można wybrać się w jednym z trzech sezonów, co przekłada się oczywiście na ceny usług i koszt permitu: niskim (15.XI – 14.XII), wysokim (15.XII – 5.II, czyli kiedy są najlepsze „teoretycznie” warunki pogodowe) oraz średnim (6.II – 15.III). Jak wiecie nie lubię tłumów, dlatego zdecydowaliśmy się na ostatni termin, zatem nasz lot z Warszawy do Mendozy z przesiadką w Buenos Aires zaplanowaliśmy na 3 lutego, a powrót do Polski na 23 lutego. Dzięki temu mieliśmy kilka dni zapasu na niespodziewane sytuacje, o które w górach, jak wiadomo nie jest trudno.
Przygotowania fizyczne i wydolnościowe przeplatałem z tymi logistycznymi. Swoim zwyczajem nie chciałem uczestniczyć w wyprawie komercyjnej, postanowiłem zatem wszystkie formalności załatwić samodzielnie, korzystając z pomocy jednej z agencji rekomendowanych przez Aconcagua Provincial Park (dalej APP) – Inka Expediciones. Będąc jeszcze w Polsce skontaktowałem się z nimi i otrzymałem pełen zestaw usług jakie świadczą wraz z cenami. Po wymianie kilku wiadomości e-mail zdecydowaliśmy się na cztery podstawowe usługi: (a) transport z lotniska w Mendozie do hotelu i z powrotem; (b) przygotowanie dokumentów do permitu (wypełniliśmy tylko formularz internetowy podesłany przez Inkę i przesłaliśmy do nich skan stron ze zdjęciem z paszportu); (c) transport mułami bagażu głównego z Penitentes do Plaza de Mulas (Base Camp) i z powrotem (polecam gdyż dźwiganie całego ekwipunku już na starcie wyprawy nadwyręża siły i pozbawia świeżości, która przyda się podczas aklimatyzacji); (d) nocleg w Penitentes przed samą akcją górską. W ramach tego otrzymaliśmy również dostęp do nielimitowanej wody pitnej i toalet w Plaza de Mulas. Oczywiście wachlarz usług jaki gwarantuje agencja jest szeroki (łącznie z porterami powyżej BC i prysznicem), ale ostrzegam, że ceny nie należą do niskich.
Kilka ostatnich wskazówek. Wypełniając elektroniczny formularz o permit należy podać obowiązkowo nr i serię polisy, która zgodnie z wymogami władz musi obejmować koszty akcji ratowniczej z użyciem helikoptera do wys. 7.000 m n.p.m. Jedynym dostępnym w Polsce ubezpieczeniem stricte górskim jest program PZU „Bezpieczny Powrót” oferowany we współpracy z PZA, który w standardzie obejmuje w/w zakres tylko do wys. 6.000 m. Jednak na miejscu nikt tego nie sprawdza, więc nie musicie kombinować 🙂 Niestety – jak pokazało życie (przeczytacie o tym dalej) – dokument ten w praktyce się nie przyda, gdyż ratownictwo górskie na Aconcagua nie działa. Pamiętajcie też, że wyjeżdżając turystycznie do Argentyny obywatele UE nie potrzebują wyrabiać żadnych wiz, o ile pobyt trwa nie dłużej niż 90 dni. Jeśli chodzi o sprzęt wspinaczkowy i asekuracyjny to czekan, uprząż i linę możecie spokojnie zostawić w domu, przydadzą się Wam tylko raki.
Na łączny koszt wyprawy (w zaokrągleniu) składają się: (a) bilety lotnicze w obie strony 4.600 zł; (b) koszt usług zakupionych w Inka – 1.100 zł; (c) koszt permitu – 1.900 zł; (d) dodatkowe noclegi przed i po wyprawie w Mendozie (1 noc), Penitentes (1 noc) i Buenos Aires (2 noce) – 1.200 zł; (e) jedzenie na miejscu, zakup prowiantu na akcję górską, leki i kosmetyki, rzeczy osobiste oraz drobne zakupy na miejscu 1.100 zł. Do tego należy doliczyć inne wydatki związane z zakupem ewentualnego ekwipunku i odzieży górskiej (jeśli ktoś nie posiada takowego) oraz fakultatywnym pobytem już po wyprawie np. jak my w Urugwaju 😉
Dzień 1 i 2
Pierwszy dzień po przylocie do Mednozy spędziliśmy włócząc się po mieście i integrując się przy piwie. Natomiast drugi dzień wypełniły nam formalności i ostatnie zakupy przed wyjazdem do Penitentes. Jeśli chodzi o walutę to warto mieć ze sobą USD, które polecam wymieniać – w razie potrzeby – wyłącznie w oficjalnych kantorach, gdyż korzystanie z usług ulicznych cinkciarzy wiąże się z ryzykiem. Dodatkowo wszystkie oficjalne opłaty związane z wyprawą pobierane są wyłącznie gotówką w dolarach amerykańskich. Załatwianie permitu wymaga trochę chodzenia z punktu do punktu, ale jest na prawdę proste:
(a) najpierw udaliśmy się do biura Inka Expedciones, gdzie czekała już Carolina, która miała przygotowane dla nas dokumenty potrzebne do uzyskania permitu. Dokonała jeszcze tylko kilku zmian oraz musiała wyrobić dokumenty dla Krzyśka, bo gdzieś jej umknęło, że jest on w naszym zespole. Na koniec zapłaciliśmy za zamówione usługi, a cały proces trwał ok 1h, podczas której zostałem Juanem (ponieważ to imię, jest tak popularne w Argentynie, jak moje w Polsce). Tym samym dołączyłem do Krzyśka vel Alejandro (tak został ochrzczony przez jednego Argentyńczyka na lotnisku w Buenos Aires, który pomylił go z jakimś znajomym).
(b) następnie z tymi dokumentami udaliśmy się do wskazanego punktu opłat. Nie jest to żadne specjalne miejsce, ale najzwyklejsza agencja płatnicza (taki ichniejszy Western Union), gdzie lokalsi opłacają swoje rachunki m.in. za prąd i media, ma ono jednak podpisaną umowę z APP na obsługę płatności za permit.
(c) na koniec ze wszystkim (dokumenty + potwierdzenie opłaty) zjawiliśmy się w Ministerio de Turismo (vis a vis punktu opłat) i po rejestracji otrzymaliśmy oficjalne zezwolenie na wejście na szczyt.
Potem już tylko szybkie zakupy i jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy przejechać ok. 190 km do Los Penitentes (ostatnia miejscowość, skąd rusza karawana mułów z transportem do Base Camp), aby na miejscu podzielić i przepakować nasz ekwipunek (jedna część na muły, druga na plecy). Wybraliśmy transport publiczny (autobusy z głównego dworca autobusowego odjeżdżają do Penitenestes 3 x dzień), przy czym publiczny oznacza konkretną firmę przewozową, która ma podpisaną umowę na obsługę danej trasy, więc musicie znaleźć właściwą kasę biletową, co nie jest wbrew pozorom takie proste. Plusem tego rozwiązania jest cena biletu ok. 6 USD, zamiast 300 USD, które proponowała nam Inka za prywatny transport, a do tego macie okazję poczuć się jak lokalsi zajeżdżając do różnych miejscowości po drodze.
Dzień 3
Z rana po śniadaniu zostaliśmy przetransportowani busem z hoteliku w Penitentes do głównej bramy APP, gdzie czekała nas jeszcze odprawa tzn. wpisanie na listę, krótki instruktarz co wolno robić, a czego nie wolno w parku oraz jak zorganizować kwestię śmieci i „dwójeczki” 😉 Jeśli chodzi o to ostanie, to każdy otrzymuje worek biały (na śmieci – należy go po wszystkim zostawić w wyznaczonym miejscu w BC, co musi być odnotowane w odpowiedniej rubryce w permicie) oraz pomarańczowy (na „dwójeczkę”, który cały czas należy mieć przy sobie i na powrocie zostawić również w BC z analogiczną adnotacją jw.). Jest to moim zdaniem super rozwiązanie, gdyż w ten sposób po pierwsze dbamy o samą górę, a po drugie nie wdepniemy w g… podczas wspinaczki, a z tym w przeszłości bywało różnie.
Pech chciał, że trafiliśmy na okres jednej z największych susz w Argentynie w ostatnich latach, więc z wodą pitną w drodze do Base Camp było krucho, a jak wiadomo brak wody w górach to kaplica (należy wypijać min. 3 litry dziennie, aby organizm dobrze zniósł aklimatyzację). Zakupiliśmy więc po dodatkowe 6-7 litrów wody na osobę, które musieliśmy wrzucić w nasze plecaki, co obciążyło je znacznie. Na szczęście w tym dniu mieliśmy krótkie przejście (ok. 3,5 h) do obozu Confluencia na wys. 3.390 m n.p.m., gdzie spędziliśmy miło czas na rozmowach z dwójką nowo poznanych Szwedów (była to ich trzecia próba zdobycia Anki, dwa ostanie lata były dla nich niełaskawe). Na koniec dnia odbębniliśmy jeszcze obowiązkową konsultację medyczną (mierzenie ciśnienia krwi, saturacji i osłuch płuc) u obozowego lekarza.
Dzień 4
Normalnie w tym dniu robi się podejście aklimatyzacyjne „na lekko” do Plaza Francia na 4.200 i wraca do Confluencia na noc, ale ze względu na kurczące się zapasy wody postanowiliśmy od razu z rana ruszyć do Base Camp, czyli Plaza de Mulas na 4.350 m n.p.m. Droga prowadzi doliną Horcones i ciągnie się przez 18 km przez co daje mocno w kość. Nam dała podwójnie, bo nie dość, że nie byliśmy dobrze zaaklimatyzowani, to jeszcze kurz i słońce robiły swoje. Pamiętam, że w końcowej fazie dnia czekało nas kilka stromych podejść i zejść, gdzie przed każdym modliliśmy się, żeby to już było ostatnie, ale okazało, że dopiero trzecie kończy się wyjściem na plato, gdzie znajduje się BC, do którego dotarliśmy późnym popołudniem. Czekała nas jeszcze rejestracja u strażników i rozbijanie namiotów (czego już specjalnie nie pamiętam, bo byłem już nieźle odwodniony), po czym momentalnie zasnąłem we wszystkim „tak, jak stałem”.
Dzień 5
Tego dnia restowaliśmy zasłużenie, więc przede wszystkim nawadnialiśmy się na zapas, dużo jedliśmy oraz gawędziliśmy z grupką sympatycznych Polaków, którzy w ramach wyprawy komercyjnej z jedną z polskich agencji górskich również w tym samym czasie próbowali swoich sił z Anką.
Dzień 6
Był dniem wyjścia aklimatyzacyjnego na ok. 5.000 m do obozu Canada, gdzie zostawiliśmy depozyt z większą częścią rzeczy i jedzenia oraz wodą, której niestety nie można pozyskać na miejscu. Po powrocie do BC zaplanowaliśmy wyjście następnego dnia do Canada, zabranie depozytu i wyniesienie go w ramach aklimatyzacji na 5.600 m do Nido de Condores i powrót na noc do Canada. Niestety plan pokrzyżowała obowiązkowa (ostatnia w drodze na szczyt) wizyta u lekarzy obozowych. Okazało się, że mimo dobrego samopoczucia tego dnia, mam bardzo niską saturację oraz świszczy mi w lewym płuco więc dostałem „bana” na wyjście w górę i zalecenie jednego dodatkowego dnia odpoczynku i nawadniania.
Dzień 7
Mimo, że namawiałem chłopaków do samodzielnego wyjścia z założeniem, że dojdę do nich jak już będę mógł, postanowili – w duchu solidarności – zostać ze mną tego dnia w BC i poczekać na wyniki kolejnej konsultacji lekarskiej, która miała odbyć się po 16:00. Jej efekt okazał się pozytywny (saturacja wskoczyła na ponad 84, a świst w płuco zniknął), czułem się bardzo dobrze więc – za namową Piotrka – od razu spakowaliśmy resztę rzeczy, zostawiliśmy mały depozyt w BC (mieliśmy tu wrócić dopiero po „szczytowaniu”) i ruszyliśmy dziarsko w kierunku Canada. Było już dość późno (17:00) więc na miejsce dotarliśmy pod wieczór, ale dzięki temu po rozbiciu namiotów mieliśmy okazję podziwiać piękny zachód słońca w towarzystwie innych ekip z Niemiec, USA oraz Rosji i Ukrainy.
Dzień 8
Rankiem obudził mnie piękny widok z namiotu i kiedy tylko słońce zaczęło mocniej grzać zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy niespiesznie w ramach aklimatyzacji w kierunku Nido de Condores. Tam zostawiliśmy depozyt, uzupełniliśmy wodę i wróciliśmy na noc do Canada.
Dzień 9
Dzisiaj czekała nas powtórka z rozrywki, z tym, że do przejścia mieliśmy tylko 600 m przewyższenia z Canada do Nido de Condores, co zajęło nam około 3h. Była to już końcówka sezonu zatem obóz był opustoszały. Poza kilkoma ekipami (w tym poznaną wcześniej – polską) było niewiele namiotów więc miejsca na nasze było mnóstwo, przy czym na tej wysokości już nieźle wiało, zatem większość czasu siedzieliśmy w środku.
Dzień 10
Tego dnia mieliśmy wyruszyć na wspólną aklimatyzację do ostatniego obozu Colera na wys. ok. 6.000 m n.p.m. Wymarsz zaplanowaliśmy na 12:00, ale dzień był leniwy więc Darek i Piotr postanowili odpoczywać, zatem do Colera udaliśmy się tylko z Krzyśkiem. Było to przejście „na lekko” więc poszło sprawnie i szybko, tym bardziej, że „piździło” niesamowicie, co motywowało nas do szybkiego powrotu do chłopaków. Po tym podejściu czułem, że jest moc i dobra aklimatyzacja, dzięki czemu wzrosła szansa na zdobycie szczytu.
Dzień 11
Zbliżała się godzina '0′, czyli do rozpoczęcia ataku szczytowego było już blisko. Cały czas weryfikowaliśmy komunikaty pogodowe z moim przyjacielem Darkiem, który z Gdyni na bieżąco wysyłał nam informacje o warunkach panujących na 6000 m i na szczycie. Pogoda nie rozpieszczała, strasznie kręciło więc z analizy wyszło, że albo spróbujemy ataku w dniu jutrzejszym, albo będziemy mieli ostatnią szansę za 3 dni, czyli na styk, żeby potem zdążyć wrócić na dół, następnie przejechać do Mendozy i jeszcze przelecieć do Buenos Aires skąd mieliśmy samolot powrotny do Polski. Postawiliśmy na 15 lutego, zatem ruszyliśmy już w czwórkę do Colera, aby rozbić tam przejściowy obóz i następnego dnia rano przyatakować szczyt. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem. Okazało się, że jest bardzo mało śniegu (zaledwie skrawek w zacienionej niszy) musieliśmy więc najpierw przygotować odpowiednią jego ilość, aby zapewnić sobie materiał na wodę. Poszliśmy spać (o ile można to, tak nazwać) ok. 21:00, a budzik ustawiliśmy na 3:00 rano.
Dzień 12
Obudziliśmy się z Krzyśkiem zgodnie z planem, ale ugotowanie wody na tej wysokości trwa wieczność więc byliśmy gotowi do wymarszu o 4:30. W tym czasie pojawił się Piotrek, który zakomunikował nam, że Darek nie spał całą noc i czuje się źle, dlatego postanowił zrezygnować z ataku i wraca do Nido de Condores. Ruszyliśmy zatem jako jedni z pierwszych pod górę w całkowitej ciemności oświetlanej tylko naszymi czołówkami. Szlak nie jest oznaczony, dodatkowo nikt przed nami nie szedł (moglibyśmy wtedy podążać za światłem ich czołówek) więc na początku trochę kluczyliśmy i szliśmy na „czuja”, ale na szczęście się nie zgubiliśmy.
Początkowo trzymaliśmy w miarę równe tempo odpoczywając wspólnie po drodze. Czułem się doskonale i martwiłem się trochę o Piotra (odpuścił wyjście aklimatyzacyjne do Colera), ale uspokoił mnie jego równy rytm (szedł po swoje jak czołg). Rozdzieliliśmy się dopiero na końcu ostatniego trawersu przed wejściem w ścianę szczytową, gdzie tempo chłopaków trochę spadło. Na szczycie zameldowałem się o 12:30, zrobiłem kilkanaście zdjęć, nakręciłem filmik i postanowiłem poczekać na chłopaków. Po około 40 minutach pojawił się Krzysiek, zrobiliśmy wspólne zdjęcia, ale zauważyłem, że powietrze z niego zeszło i zaczął się skarżyć na ból klatki piersiowej podczas oddychania. Postanowiłem zaaplikować mu tabletkę na obrzęk płuc i zaczęliśmy szybko schodzić w dół, co nie było łatwe, gdyż był wyczerpany i musiał co chwilę odpoczywać (dla Krzyśka była to pierwsza wyprawa w góry wysokie, więc jeszcze nie kalkulował świadomie sił, tylko dał z siebie wszystko na podejściu, za co zapłacił swoiste frycowe). Przy zejściu spotkaliśmy Piotra, który piął się mozolnie pod górę. Czuł się dobrze więc umówiliśmy się, że sprowadzę Krzyśka na 6.300 i jeżeli będzie z nim wszystko ok, to dalej pójdzie sam, a ja poczekam na Piotra z wodą i jedzeniem, żeby zapewnić mu ewentualny support.
Nie był to jednak koniec naszych „przygód” i chwilę później kolejne zdarzenia spowodowały, że dzień ten zakończył się źle, żeby nie powiedzieć tragicznie. Po wejściu z powrotem w trawers, w jego połowie zauważyliśmy małą grupkę skupioną wokół leżącej osoby. Po dotarciu na miejsce okazało się, że dosłownie 2 minuty przed nami – wg ich relacji – średniej wielkości głaz staczający się zboczem od strony kopuły szczytowej uderzył w rosyjską alpinistkę, która szła na przedzie grupy, a siła uderzenia odcięła jej dosłownie nogę poniżej kolana. Jej partnerzy z zespołu założyli opaskę uciskową i zaczęli kontaktować się przez radio z BC w celu sprowadzenia pomocy drogą powietrzną (liczyła się każda minuta). Okazało się jednak, że takowa nie przybędzie, gdyż musicie wiedzieć, że w Argentynie nie ma zawodowych służb ratownictwa górskiego (jak nasze GOPR lub TOPR), tylko zwykła służba strażników parku i dwóch lekarzy (obowiązkowe konsultacje medyczne, o których wcześniej pisałem). Mimo tego, że park dysponuje helikopterem to odpowiedź była jedna – za wysoko (ok. 6.700 m n.p.m.), trzeba poszkodowaną przetransportować tradycyjnie do niższego obozu skąd podejmie ją helikopter, więc wysyłają kogoś z noszami w naszą stronę. Wiedzieliśmy, że sytuacja jest beznadziejna, jedynie co mogliśmy zrobić to ulżyć jej w bólu. I tu sprawdził się Krzysiek, którego organizm zareagował strzałem adrenaliny i pobudził do działania. Wygrzebał ze swojej podręcznej apteczki maksymalną dawkę ketanolu, ktoś inny podał herbatę i zaaplikowaliśmy wszystko dziewczynie. Nasze próby przekręcenia jej na plecy spełzły na niczym (leżała na brzuchu na zboczu) i każde poruszenie powodowało, że zsuwała się jeszcze niżej, pozostało więc tylko czekać na ludzi z tubą transportową. Członkowie zespołu podziękowali nam i kazali ruszać dalej, gdyż nic więcej zrobić nie mogliśmy. Wieczorem tego samego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że dziewczyna niestety zmarła, a tym samym została pierwszą od 2 lat ofiarą Aconcagua 🙁
Po dojściu na wys. 6.300 Krzysiek ruszył już sam do Colera, a ja poczekałem zgodnie z umową na Piotra. Pojawił się po około 1,5h i razem już zeszliśmy do obozu. Na miejscu okazało się, że nie ma mojego namiotu, a zgodnie z planem miałem w nim nocować. Pomyślałem, że Krzysiek ze zmęczenia już nie kontaktował i zwinął wszystko, po czym ruszył do Nido de Condores. Nie mogłem też nocować w namiocie z Piotrem, bo nie miał dodatkowego śpiwora i maty, zatem nie zostało mi nic innego, jak mimo zmęczenia ruszyć w ślad za Krzyśkiem. Na miejsce dotarłem pod wieczór, a tam dowiedziałem się od niego, że po przybyciu do Colera namiotu już nie było więc zszedł do NdC i od godziny próbuje załatwić nam jakiś nocleg. W końcu udało nam się dogadać ze stacjonującymi na miejscu strażnikami parku, którzy udostępnili nam na noc miejsce w swoim magazynku, zaopatrując w materace, śpiwory i ciepłą herbatę. Na początku podejrzewaliśmy, że ktoś ukradł nasze rzeczy w Colera, co byłoby niewybaczalne w górach, ale im dłużej od zakończenia naszej wyprawy, tym bardziej realna wydaje się być wersja o zdmuchnięciu naszego namiotu. W nocy przed atakiem i rankiem bardzo wiało, a namiot trzymał się tylko na obciążeniu z kamieni, gdyż podłoże jest skaliste i nie można wbić szpilek, czy śledzi. Wychodząc rano nie sprawdziliśmy odciągów ani nie poprawiliśmy kamieni wokół namiotu, czego skutkiem mogło być jego zwianie z małego, nieosłoniętego plato, na którym znajduje się obóz.
Dzień 13
Następnego dnia z samego rana zebraliśmy z Krzyśkiem pozostałe rzeczy z naszego depozytu w Nido de Condores i ruszyliśmy do Plaza de Mulas. Darek zgodnie z umową poczekał na Piotra (ten nocował w Colera) i dołączyli do nas w BC popołudniu. Tam nie zostało nam nic innego, jak świętować wspólny sukces przy grillu i piwie.
Dzień 14
W nocy nastąpiło załamanie pogody. Spadł śnieg, temperatura gwałtownie się obniżyła, a wiatr dosłownie wyrywał drzwi z namiotu polowego, w którym spaliśmy. Pomyśleliśmy o warunkach jakie teraz muszą panować w wyższych obozach, a zwłaszcza o naszych znajomych Szwedach, którzy dotarli do Nido de Condores przed naszym zejściem w dół. Jeszcze będąc w Buenos Aires otrzymaliśmy od nich wiadomość, że niestety w ich przypadku zasada „do trzech razy sztuka” się nie sprawdziła i przez warunki pogodowe kolejny raz musieli uznać wyższość góry.
Spakowaliśmy się zatem, wrzuciliśmy prawie cały bagaż na muły, a sami ruszyliśmy na lekko w dół, aby jak najszybciej uciec z tego młynu. Jest to ostatnia i wyczerpująca część zejścia – łącznie z BC do bram APP jest jakieś 26 km więc każdego czeka niezła wyrypa. Na szczęście im niżej tym pogoda lepsza, żeby nie powiedzieć prawdziwie letnia. Na noc zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu w Penitentes, co przed akcją, aby już na poważnie opić nasze „szczytowanie” i delektować się stekami z doskonałej argentyńskiej wołowiny 😉
Dzień 15
Zgodnie z planem ostatnie dni mieliśmy spędzić na wypoczynku. Zaplanowaliśmy w tym dniu powrót do Mendozy (też transport publiczny), a następnie przelot do Buenos Aires, aby na lotnisku wynająć samochód i ruszyć w nocną podróż do słynnych Wodospadów Iguazu. Niestety po wylądowaniu okazało się, że mamy początek karnawału i o wynajęciu samochodu możemy zapomnieć (obsługują tylko wcześniejsze rezerwacje), gdyż wolnych po prostu nie ma. Zatem nastąpiła szybka zmiana planów – nocleg w BA oraz rezerwacja biletów na poranny prom do Urugwaju.
Dzień 16
Celem naszej podróży była mała turystyczna miejscowość na wschodnim wybrzeżu Urugwaju – Punto del Diablo. Jest to kawał drogi, więc wyruszyliśmy z samego rana promem z BA do Colonia de Sacramento (Urugwaj), potem autobusem 2h do stolicy Montevideo i stamtąd kolejne 4h do PdD, tak więc u celu byliśmy ok. 21:00. Na miejscu zatrzymaliśmy się w małej komunie surferów, których można znaleźć kilka. Nie dość, że tanio, to jeszcze bardzo hipstersko, a następnie ruszyliśmy w „miasto”.
Dzień 17 i 18
Co takiego jest w Punto del Diablo, że zdecydowaliśmy się na tak długą podróż, zamiast zostać w Buenos Aires? I do tego po to, żeby spędzić tam, niecałe dwa dni? Odpowiem krótko – sława i niesamowity klimat tego miejsca 😉 Żeby się nie rozpisywać, a Wam czytającym dać szansę na samodzielne znalezienie odpowiedzi – zapraszam do poszperania w dr Google 🙂
Dzień 19
Ostanią noc i dzień spędziliśmy w boskim Buenos włócząc się po mieście. Był to zwyczajny chillout, połączony z jedzeniem, piciem dobrego wina oraz z zakupami pamiątek. Wylot do Polski nastąpił zgodnie z planem tj. 22 lutego późnym wieczorem.
Wpis dokonany 26.04.2020