Wyprawa na Kilimandżaro
Mimo tego, że preferuję samodzielne przygotowania i realizację wypraw (w zakresie planowania, logistyki i wspinaczki) bez udziału przewodników i profesjonalnych agencji trekkingowych to są jednak szczyty, których zdobycie wymaga wykupienia specjalnych zezwoleń oraz „pakietu” usług. Do tej grupy należy Kilimandżaro, które jako „skarb narodowy” Tanzanii stanowi ważne źródło przychodów tego kraju oraz sposób na zarobek dla tamtejszych mieszkańców.
Aby nie przepłacać (koszt agencji z Polski jest wyższy o ok. 30%) wynająłem lokalną agencję trekkingową z Moshi „Kilimanjaro Travel Services„, która w ramach zakupionego „permitu” zapewniła mi przewodnika, kucharza i tragarza 😉
Na początek kilka aspektów technicznych związanych z Kili, dzięki czemu zmierzymy się z kilkoma mitami krążącymi w sieci:
- przed wyjazdem obowiązkowe jest szczepienie przeciwko Febrze – zgadza się. Co prawda nikt tego nie sprawdzał, ale jeżeli zamierzacie podróżować do innych części świata tego typu zabezpieczenie przyda Wam się w przyszłości
- leki przeciw malarii oraz spray na moskity – jeżeli jedziecie tylko na trekking w celu zdobycia Kilimanajro nie będą do niczego Wam potrzebne. Oszczędzicie pieniądze i swoją wątrobę 🙂
- najkrótsza podróż z Polski do Kili tylko przez Amsterdam liniami KLM – nic bardziej mylnego. Polecam sprawdzenie połączeń przez Dubaj liniami Emirates – ten sam czas podróży, często niższe ceny, a do tego bardziej komfortowo
- Kili to góra trekkingowa – to prawda. Nie musicie mieć specjalistycznego sprzętu wspinaczkowego, wystarczą dobre buty trekkingowe i kijki, ale pamiętajcie o ubiorze bo pogoda może zmienić się diametralnie z godziny na godzinę. No i wysokość robi swoje
- najlepszy czas na wyprawę na Kili to styczeń i luty – prawda, ale tylko połowiczna. W tej części Tanzanii występują dwie pory suche i deszczowe. Dłuższa pora deszczowa przypada na marzec-maj, krótsza na listopad-grudzień. Zatem każdy miesiąc „pomiędzy” tymi porami jest dobrym czasem na wyjazd, przy czym jeżeli nie lubicie tłumów na szlaku to polecam miesiące wrzesień-październik
Na szczyt Kilimanjaro możecie dostać się jednym z sześciu szlaków dobierając jednocześnie ilość dni jaką chcecie spędzić w drodze, dzięki czemu można dostosować swoją wspinaczkę do indywidualnego tempa aklimatyzacji. Najbardziej znany szlak to Marangu (zwany zwyczajowo Coca Cola) oraz Machame (zwany Whisky)… niezłe połączenie 😉 Ja wybrałem ten ostatni w trybie 6-cio dniowym czyli 4 dni w górę i 2 dni w dół.
Dzień 1
Lot z Warszawy do Kilimanjaro Airport z przesiadką w Dubaju zajął mi niecałe 17h. Po wylądowaniu na miejscu, na lotnisku załatwiłem szybko sprawy związane z wizą (możecie też wizę wyrobić wcześniej w Polsce, ale na miejscu jest to szybsze i wygodniejsze) i wkroczyłem w tłum stojący przez wejściem głównym wypatrując karteczki z moim imieniem. Niestety nie było przedstawiciela mojej agencji więc zaniepokojony faktem, że większość wspinaczy, która ze mną wylądowała odjechała już ze swoimi „opiekunami’ wykonałem telefon do agencji. W ten sposób odczułem na własnej skórze, co w praktyce oznacza słynne afrykańskie hakuna matata 🙂 czyli „spokojnie na wszystko mamy czas” i poczekałem na mojego kierowcę jeszcze ok. godziny.
Po dojechaniu do bazy wypadowej, jaką jest małe miasteczko Moshi niedaleko Parku Narodowego Kilimanjaro zameldowałem się w hoteliku położonym w centrum miasta o znamiennej nazwie Big Mountain Inn. Reszta dnia upłynęła mi na odpoczynku i nie byłoby nic ciekawego do opowiedzenia, gdyby nie niezwykła znajomość, jaka przytrafiła mi się późnym popołudniem kiedy poszedłem zwiedzić okolice hotelu.
Spotkałem pełnokrwistego Masaja o imieniu Alpha, z którym wdałem się w ciekawą pogawędkę na temat życia Masajów, podczas której padło w końcu pytanie o to skąd pochodzę. Kiedy odpowiedziałem, że z Polski, Alpha zaskoczył mnie całkowicie (myślałem, że mnie normalnie wkręca) informując, że jego partnerka też jest z Polski. Uwierzycie? Masaj (może mieć wiele żon) z Tanzanii, który ma partnerkę z mojego kraju… ukryta kamera pomyślałem 😉 Tym bardziej byłem zszokowany kiedy zaprowadził mnie do hotelu, w którym mieszkałem i przedstawił mi Dominikę (też się tam zatrzymała na kilka dni), sympatyczną wrocławiankę, która zwiedziła kawałek świata pracując jako wolontariusz. Ta zaskakująca znajomość miała swoją kontynuację, ale o tym przeczytacie w dalszej części mojej historii.
Dzień 2
Machame Gate (1800 m) – Machame Camp (2835 m)
Z rana (tym razem punktualnie) przyjechał po mnie przedstawiciel agencji, a z nim również mój przewodnik 24-letni Geopron, który w kolejnych dniach stał się moim towarzyszem i cieniem w drodze na szczyt Kili. Razem podjechaliśmy jeszcze po resztę zespołu tj. tragarzy i kucharza oraz jak się okazało kolejną dwójkę wspinaczy (Bułgar i Francuzka – sympatyczne małżeństwo mieszkające i pracujące w Dubaju), którzy razem ze swoim przewodnikiem Josephem dołączyli do naszego teamu.
Następnie udaliśmy się do Machame Gate (ok. 1h jazdy samochodem od Moshi), czyli początku naszego szlaku, gdzie po rejestracji ruszyliśmy spokojnym rytmem do pierwszego obozu na naszej drodze. W tym dniu szliśmy przez tropikalny las deszczowy, gdzie mogliśmy podziwiać bogatą i różnorodną roślinność pogłębiając przy okazji naszą znajomość. Tutaj poznałem kolejne słowa w języku Suahili czyli „pole-pole”, co oznacza „wolniej, wolniej” jako określenie optymalnego tempa do zdobywania Kilimanjaro, z czym przyznam się od początku miałem problemy, ponieważ w górach lubię poruszać się żwawiej. Późnym popołudniem dotarliśmy do naszego obozu, który wcześniej rozbili nasi tragarze, a wieczorem mój kucharz Pascan raczył mnie smażoną rybą z pieczonymi ziemniakami i surówką… prawie jak w hotelu 😉
Dzień 3
Machame Camp (2835 m) – Shira Cave Camp (3750 m)
Z rana przywitało nas piękne słońce więc szybko po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy dalej wchodząc w wyższe partie masywu, dzięki czemu udało nam się zobaczyć kilka przepięknych widoków. Niestety popołudniu zaczęło padać i ta deszczowa pogoda nie miała nas już opuścić przez kolejny dzień i noc. Wieczorem w Shira Cave Camp rozbiło się mnóstwo namiotów (ponad 100) i miejsce to zaczęło przypominać istną Wieżę Babel, gdzie mieszały się języki, zapachy, no i oczywiście ludzie.
Dzień 4
Shira Cave Camp (3750 m) – Lava Tower Camp (4600 m) – Baranco Camp (3900 m)
To jeden z ważniejszych dni podczas wspinaczki ponieważ jest to dzień, w którym odbywa się podejście aklimatyzacyjne do Lava Tower. W jego ramach możecie ocenić jak Wasz organizm reaguje na wysokość oraz stopień przygotowania kondycyjnego. Standardowo wyruszyliśmy z rana w strugach deszczu, ale to, co wydarzyło się później zadziwiło nawet tragarzy.
Na wysokości ok. 4400 m do deszczu dołączył śnieg, a w Lava Tower doszło do regularnej śnieżycy, co nie powinno dziwić zbytnio nikogo na tej wysokości, gdyby nie fakt, że w porze suchej bardzo rzadko dochodzi do takich zmian pogodowych. Do tego temperatura oscylowała w granicach 0 stopni Celsjusza, co spowodowało, że śnieg zaczął szybko topnieć zmieniając nasz szlak w rwący potok. Opady + śliska nawierzchnia utrudniały zejście w dół do Baranco Camp zmuszając nas do kluczenia między skałami, ale odczuwalne zimno gnało nas do przodu, gdyż chcieliśmy jak najszybciej skryć się w naszych namiotach.
Mimo to pokonaliśmy z moim przewodnikiem całość trasy od SCC do BC w rekordowym czasie 5 godzin i zameldowaliśmy się tego dnia jako pierwsi w obozie. To się nazywa tempo 🙂
Dzień 5
Baranco Camp (3900 m) – Barafu Camp (4670 m)
Ranek zaczął się słonecznie, ale ze względu na to, że jak zwykle ruszyliśmy wcześnie słońce oglądaliśmy już z zacienionej ściany prowadzącej przez pierwsze 200 m przewyższenia w kierunku Baranco Camp. Na tym odcinku zostawiłem Geoprona z dwójką moich towarzyszy i pognałem do przodu podziwiając zmieniający się krajobraz, przez co nie spostrzegłem jak szybkie tempo sobie narzuciłem. Dopiero wołanie mojego przewodnika, który mokry od deszczu (a jakże inaczej) dobiegł do mnie jakieś 1,5h później przywróciło mi świadomość miejsca i czasu.
Dalej szliśmy już razem, zatrzymując się na lunch w Karanga Camp. Na wysokości ok. 4500 m przekroczyliśmy linię chmur i naszym oczom ukazał się krajobraz przypominający kosmiczne pustynie na Tatooine z Gwiezdnych Wojen oświetlany dodatkowo promieniami słońca. Do samego obozu doszliśmy już w słonecznej i ciepłej aurze, co pozwoliło na wysuszenie ekwipunku po 2 dniach opadów i rozpoczęliśmy przygotowania do ataku szczytowego, którego początek zaplanowaliśmy na 1:00 w nocy.
Dzień 6
Barafu Camp (4670 m) – Uhuru Peak / Mount Kilimanjaro (5895 m) – Mweka Camp (3100 m)
Obudziłem się o 24:00, chociaż czułem się jakbym nie zmrużył nawet oka. Moi towarzysze ze względu na wolniejsze tempo wyruszali właśnie ze swoim przewodnikiem na szczyt. Po krótkich przygotowaniach i małym posiłku przyszedł czas na mnie i Geoprona. Zaczęliśmy mozolną drogę w górę przy świetle naszych czołówek, które razem ze czołówkami innych wspinaczy tworzyły gigantycznego węża pełznącego na Uhuru Peak 😉 Nie powiem, na pierwszych 1000 m przewyższenia zostawiłem serce i nogi, ale wszystko wynagrodził nieziemski wschód słońca, który rozpoczął się gdy byliśmy na wysokości ok. 5700 m niedaleko Stella Point. Dojście do tego momentu oznacza, że najcięższy odcinek za nami, a przed nami już tylko łagodne podejście do samego serca Kili.
Kilkadziesiąt minut później o 7:10 lokalnego (6:10 polskiego) czasu stanąłem przy tablicy określającej wysokość 5895 m n.p.m. i tym samym 29 września 2018 r. trzeci szczyt w projekcie Neptun w Górach został dopisany na moje konto.
Radość przebywania na Uhuru Peak trwała ok. 20 minut, po czym zaczęliśmy schodzić w dół mijając po drodze moich towarzyszy, którzy podążali w kierunku szczytu. Po godzinnej drzemce w BC ruszyliśmy dalej w dół, aby kolejną noc spędzić już na wysokości 3100 m, co pozwala na uniknięcie ewentualnych niepotrzebnych symptomów choroby wysokościowej.
Dzień 7
Mweka Camp (3100 m) – Kilimanjaro Park Gate
Rano przywitała nas piękna pogoda. Okazało się, że dwójka moich towarzyszy wróciła ze szczytu ok. 6 godzin po mnie i z powodu wyczerpania została na noc w Barafu Camp razem ze swoim przewodnikiem i częścią tragarzy. Zatem nasza czwórka (ja, przewodnik Geopron, kucharz Pascan i jeden porter) ruszyliśmy w dół do bramy wyjazdowej z National Park Kilimanjaro. Wcześniej nastąpiło zwyczajowe przekazanie napiwków dla mojego zespołu wspierającego (300 USD) co wywołało ich radość i śpiew, który towarzyszył nam już do końca drogi. Tu pożegnałem się z większością i już tylko z przewodnikiem wróciłem do Moshi, zahaczając po drodze o biuro wynajętej przeze mnie agencji, aby podziękować za obsługę i super przygodę. Potem udałem się do mojego hotelu, gdzie po zaczerpnięciu wyczekiwanej od 6 dni kąpieli ruszyłem w miasto na zasłużone piwo 😉
Dzień 8 i 9
Moshi – Masai Village – Moshi
Na poniedziałek rano umówiłem się z wcześniej poznanym Alpha, który jest również przewodnikiem na wyjazd do masajskiej wioski, położonej ok. 3h jazdy samochodem od Moshi, gdzie mieszka jego siostra. Był to bardzo udany wypad, dzięki któremu na jeden dzień zamieniłem się w białego Masaja 🙂 i mogłem nie tylko zobaczyć, ale i poczuć jak żyje na co dzień ten półkoczowniczy lud. W czasie spędzonym w wiosce „zamieszkałem” w jednej z chat, uczyłem się rzucać masajskim oszczepem, rozpalałem ogień z użyciem oślich odchodów (oczywiście zasuszonych) oraz uczestniczyłem w ich tańcach i zabawie. Na koniec dnia zawitaliśmy do miejsca zwanego Hotspring, czyli ciepłych źródeł zasilanych wodą spływającą z Kilimanjaro gdzie popływaliśmy w krystalicznie czystej wodzie. Dzięki podróży samochodem mogłem też zaobserwować jak żyją Tanzańczycy na prowincji, która nie rozpieszcza ani wygodami, ani nawet podstawowymi udogodnieniami jak choćby dostępem do bieżącej wody.
We wtorek wieczorem miałem powrotny lot do Polski więc cały dzień spędziłem z Dominiką, zapuszczając się w różne rejony Moshi. Największe wrażenie zrobiła na mnie nieczynna stacja kolejowa (porządna niemiecka architektura), która ze względu na niedziałający transport kolejowy w Tanzanii (zniszczona infrastruktura podczas jednej z lokalnych wojen) dzisiaj jest miejscem spotkań i zabaw tutejszych mieszkańców.
Wpis dokonany: 09.10.2018